Strona:Helena Mniszek - Prawa ludzi.djvu/27

Ta strona została przepisana.

Bandyci skupili się w ciasną gromadą. Silny dawał rozkazy krótko, urywanie, oczy mu świeciły jak u wilka.
— Baczność! za chwilą tu będzie, dudni na pół wiorsty... jeśli to on, wypaść odrazu z gotowemi strzałami.
— A jak to kto inny? — spytał Bąk.
— Zobaczy się, może także napadniemy... teraz cicho, ni pary z gęby! —
„Dzieciątka” trza pilnować — szepnął Makar i grubą swą dłoń położył na ustach zdrętwiałego Felka.
— Będzie znowu Boga wołał — zaśmiał się Bąk.
Felek gniew nie odtrącił rękę towarzysza, złość go porwała, cisnął przez zęby.
— Puść, psia krew, nie tykaj mnie łapą!
— Widzisz go, jak sobie poczyna! — śmiał się Makar, ale Silny rzekł cicho lecz dobitnie.
— Milczeć tam!
Zaległa złowroga cisza. Gałęzie leszczyny szumiały zlekka, poruszane nocnym wiatrem, hukał puszczyk, a na szosie zbliżał się turkot kół i klekotanie wozu coraz hałaśliwsze.Do uszu bandytów doszło raźne prychanie koni.
— Zdrów! zdrów! będziecie zdrowi, ino goli — szepnął Bąk.
— Może i udławi się który, jak będzie zanadto piał, — dodał Makar. Kula przy samy m łbie mniej robi hałasu niż wrzask.
— Cicho, c-i — cho! baczność!!!...
Wóz turkotał już blisko. Spłoszona sowa zerwała się nad głowami bandytów i kwiląc żałośnie połopotała do drugiego lasu.
Silny zgrzytnął zębami i zaklął:
— Ścierwo ptaszysko!