Strona:Helena Mniszek - Prawa ludzi.djvu/37

Ta strona została przepisana.

Świt rośnie. Srebrne blachy okuły niebo. Od wschodu rozbłyskują długie moty złocistych nici i zwijają się z runa w delje przepyszne.
Idzie ta złocistość z różem zmieszana, idzie przepiękna, wiecznie młoda, dziewica-jutrzenka, dźwigając słońce. Świat czyha na pojawienie się jej, by rozgrzmieć najwyższą radością, by powitać godnie przejasny majestat, panujący nad Bożym domem.
Antoni usiadł na granicy lasu, pod sosną, patrzy i patrzy w złotą ścianę, podnoszącą się na wschodzie. Zapomniał, gdzie jest i jaki dzień się budzi. Chciał zdrzemnąć, trud podróży zwalił go z nóg. Senne powieki nie zamykają się jednak.Antoni poznaje las dworski, widzi, że sosny te same, i droga jakby znajoma, i pole obok także jakieś przyjacielskie. Zda się wędrowcowi, że te rozłogi ramiona do niego wyciągają, słyszy ich głos:
— Synu rodzony. Nie poznajesz nas, zapomniałeś?! Antoniemu serce szarpać się zaczyna.
— Matko Boska! Śni mi się, czy co?
Z pól nadleciał wiaterek rzeźki i wywinął kozła na odkrytej głowie wędrowca, targnął go za czuprynę.
— Hej! Hej! Nie poznajesz mię, braciszku? — Hi-ha!! — terkocze wesoło.
W górze, pod świtem zapłonionym, drżą drobne skrzydełka, w uszy Antoniego leci słodki świergot skowronka:
— Gospodarzu! Go-spo-da-rzu! w pole czas, siać czas! Tralala! oj dana! Cwirrr!..
Podróżnik rozmarza się zupełnie.
Ach! jeszcze inne głosy wołają na niego:
— Klee, klee! Wróciłeś! Dzień dobry. Klee...klee! — zanosi się bocian.