Ludzie stali jak wmurowani, nie pochyliła się ani jedna głowa, ani jedna ręka nie zdjęła czapki!
Naczelnik wrzasnął raz jeszcze:
— Smirno podlecy!
Lud ani drgnął, niemy, głuchy, jakby martwy.
Moskal wściekał się. Rzucił się na chłopów z pięściami, najbliżej stojącego gospodarza kopnął w brzuch i buchnął pięścią między oczy tak silnie, że ten zatoczył się z jękiem, wyrzucając krew ustami. Szmer oburzenia przebiegł szeregi, ludzie zaczęli się cofać w przerażeniu, gdy naczelnik jak zwierz rozjuszony skoczył do nich, bił, kopał i klął okropnem i wyrazami. Krzyczał na kozaków, rozkazując im puścić w ruch nahajki. Zaczęłyby się zwykłe w takich razach ohydne sceny katowania ludzi, lecz nagle rozległ się gwałtowny tętent. Na spienionym koniu wpadł między szeregi ludu dragon z eskorty, oznajmiając, że kareta archireja nadjeżdża. Naczelnik złapał się za głowę, ryknął na swoich kozaków z nahajkami, aby „poszli won i odstupili miatieżnikow“, do polaków zaś zwrócił się w ostatnim paroksyzmie głniewu:
— Szapki dałojl... ssu... k.... syny!
Nie skończył przekleństwa, gdy zobaczył już tylko plecy uciekających. W jednej sekundzie szeregi splątały się, wykręciły rzec można na pięcie i poszły w rozsypkę, jak stado szarych wróbli, w które padł strzał. Na drodze został naczelnik z policją, stażnikami i kozacy. Kareta archireja wjeżdżała właśnie w ulicę.
Wieś jakby wymarła. Ale cisza ta złowroga trwała bardzo krótko, bo gdy zajęczały cerkiewne dzwony na „molebje“ we wsi powstał sądny dzień.
Krzyki bitych dzieci i kobiet rozniosły się żałośnie, świst nahajek, ciche jęki katowanych mężczyzn i bezwstydne klątwy kozackie przemieniły więś w jąkąś
Strona:Helena Mniszek - Prawa ludzi.djvu/50
Ta strona została przepisana.