Strona:Helena Mniszek - Prawa ludzi.djvu/61

Ta strona została przepisana.

uczestnicy pogrzebu zdążyli powrócić nad ranem do domów swoich, już do chaty Józefata wpadł świaszczennik z naczelnikiem, pytając o zmarłą matkę i dziecko. Pradziad wskazał im pusty tapczan:
— Niema ich już i już praw do nich nie macie — rzekł głucho.
— Kuda wy ich skryli?..— wrzasnął policjant.
— Pochowali tam, gdzie być powinni — odrzekł Józefat z godnością.
Naczelnik zamierzył się na dziada szablą, lecz pop wstrzymał go za ramię i coś mruknął niechętnie.
Moskal spojrzał dokoła.
Na barłogu leżał Roman skatowany, chory, jak Łazarz cały w ranach, przy Teresi siedziały dzieci w skupionej gromadce, wystraszone, blade nędzne, litość wzbudzające. Ostatecznie mścić się nie było na kim, bo dziewczyna wyglądała jak na pół żywa.Lecz naczelnik nagle coś sobie przypomniał. Skoczył do Teresi i chwycił ją za ramię.
— Słysz, ty jego niewiesta, hal? — wskazał na Romana.
Dziewczyna zrobiła zdziwioną minę.
— Nie rozumiem.
— Nie ponimajesz, ha! Nu, ty z nim zaruczena! Ty za niego zamuż choczesz.
Teresia zaprzeczyła ruchem głowy.
Moskal zaśmiał się bezczelnie i zaczął coś szeptać do popa. Świaszczennik spytał Romana:
— Ty! choczesz na niej żenitsia?..
— Nie! ani ja jej nie chcę, ani ona mnie — zaprzeczył chłopak energicznie.
— Nu, a co ona tu robi u was?..
— Ona nasza krewna, familjantka — informował Józefat.