Strona:Helena Mniszek - Prawa ludzi.djvu/77

Ta strona została przepisana.

chwilą. Poczem Janiuk dotknął dłonią drzwi kościelnych.
— Kiedy to się stało?...— spytał szeptem bolesnym.
Tomasz żałośnie pokiwał głową i westchnął ciężko.
— Wprędce jakoś po tem, jak was wywieźli.Za dużo nas tu przychodziło. Proboszcz, jak umiał, chrzcił, śluby dawał, to i kłóło w oczy „naczalstwo“ a policję. Gdzież to mieliśmy się modlić, w naszym kościółku na cerkiew prawosławną przerobionym?..Księdza naszego nam zabrano.
— Toż jeszcze przy mnie — pamiętam.
— A widzicie! Zbieraliśmy się tu na nabożeństwa, za to naczelnik się wściekał, „naczalstwo” robiło „donosy” ot i zamknęli jedyny kościół. Nikt do niego wejść nie może, prawda, ale i cerkiew świeci pustką, noga nasza tam nie stanie.
— A ksiądz proboszcz?...
— Wywieziony do Rosji.
— Zbawicielu świata!.. Gdzież się teraz modlicie?..
— Po chałupach się zbieramy. Dzieci chrzczą z wody, a jak podrosną to wożą sekretnie do kościoła w odległe strony. Śluby — jak Bóg dał, tułają się ludziska, czasem, raz na rok ksiądz (jeden taki) przyjedzie, przebrany. Zmarłych chowamy sami z bractwem.
— Niedola, wieczna niedola...
— Kiedyście przyszli, Szymonie? nikt o was we wsi nie mówił...
— Przywlokłem się w nocy i tu zmartwiałem, że już mało ze mnie życie nie wyszło.
— To pójdźcie do chałupy, nie pytacie się nawet o swoich?...
— Nieszczęście tak m nie ogłuszyło.Zdrowi tam choć oni wszyscy?...