dary bogate.Ziemia i wszystko dokoła stanęło w roztoczy świetlistej. Tem straszniejsze wydały się Janiukowi w blasku dnia czarne ramy pieczęci na kościelnych drzwiach — niby stygmat niewoli i ostatniej nędzy najgorszej, bo duchowej.
Wtem Janiuk niespodziewanie zapytał:
— A czy pani dziedziczka żyje, zdrowa?...
— Bogu chwała żyje i zdrowa, markotna tylko i jakaś zadumana chodzi
— Ej, zacnaż to pani, serce złote a dusza wielka.
— A już dla nas nieszczęsnych to tak przychylna jak nikt. Co ona starań robiła, żeby ten kościół otwarto, ale samej jeno przykrości się najadła. Nikt nic nie wskóra. Chyba cuda, co się tu zaczynają, świątynię nam wskrzeszą.
— Boże uchowaj... powtórzył stary wygnaniec przejmującym szeptem.
Powstał raptownie z kamiennego proga i rzekł dość raźnie:
— Chodźmy teraz do wsi, trzeba dzieci i wnuki przywitać, starych towarzyszów a kumów, a i dziedziczkę we dworze pozdrowić wypada.
Dwie postacie w siwych sukmanach, postępując obok siebie, mijały furtkę w murze i potknęli się prawie o zwiniętego w kłębek, czarnego, kudłatego psa.
Janiuk przystanął.
— To ten sam, co wył w nocy, jakem tu przyszedł, czyje to psisko?...
— Dworski, stara bestja, wołają go — Karo.Włóczy się za dziedziczką, jak idzie na spacer, albo siada sobie w furtce kościelnej i tu wyje po nocy.Ludzie gadają, że chyba nieszczęście jakie wywróży, czy śmierć nad dziedziczką czuje.Może jej już i rychło. Postarzała i posiwiała bardzo, ale niechby żyła conajdłużej.
Strona:Helena Mniszek - Prawa ludzi.djvu/79
Ta strona została przepisana.