Strona:Helena Mniszek - Pustelnik.djvu/111

Ta strona została przepisana.
VII.

Burza zerwała się nagle i szła. Zaciekawiła, lecz nie przerażała obawą kataklizmu. Rozpętała się szybko; niosła z sobą pomruk grozy a zarazem jakąś, jakby tęczę, nadzieję, że rychło umilkną huczące już gromy, że huragan zwinie rozwiane już skrzydła i po krótkiej wrzawie nowa zapanuje cisza. Słuchano grzmotów hen, z oddali, z tym dreszczem niepokoju, z jakim się słucha ponurego pomruku nadciągającej chmury gradowej i widzi cień rudo-szary jej cielska. Obawy rosły, bo jęk ziemi, bo huk gromów wzmagał się, serca drżały, bo wieści były już krwawe. W duszach budził się zapalny wyrw męstwa, wiara się ocknęła z omdlenia i z inną znowu nadzieją, że to potęga, że to nie przelot huraganu, lecz, że to wzburzony szalenie pęd jego, przodujący rydwanowi, na którym nadciąga Nemezis! Pewność ta utrwalała się, różne budząc uczucia. Jedni biegli zdyszani na spotkanie zagadkowego rydwanu, by podążyć za nim, drudzy nie ufali w jego tajemniczą moc.
Ci pierwsi skierowany mieli wzrok płonący na Zachód, oczekując stamtąd wymarzonego, wyśnionego blasku zorzy, a drudzy utkwili mętne oczy we Wschodzie, tam widząc jedyny ratunek, ostoję, przyszłość z nim jeno łącząc. Spodziewali się nawet z tej strony świtu jutrzenki.
Obie wiary i te różne nadzieje ścierały się, spychały wspólnie, ale w istocie, nieświadome przyszłości, śledziły przebieg chmur, obliczały odległość grzmotów z napiętą