Strona:Helena Mniszek - Pustelnik.djvu/128

Ta strona została przepisana.

Poczem dodał tajemniczo:
— Tamci są już w Smolarni.
— Co ty mówisz? Skąd ta wiadomość?
— A oniż sami, sołdaty tak gadają. Jak pozycja się cofnie, tak tu dopiero kozaki zaczną hulać. Gadają, że będą palić.
— Przecie już się pali.
— To od granatów jasna księżno, a resztę to oni „popodżygają“ sami. Ale niedoczekanie ich.
— Dlaczego?...
— Nie damy — z mocą rzekł Daniło. — Niech tylko psubraty spróbują „kogutki“ puszczać! Profesor Hruda już nad nami komendę wziął.
— A pan marszałek co robi?
— Pan marszałek biega po pałacu ze sztucerem i swoją szablą i kogo spotka, to krzyczy na niego „won“!... dość wy się tu nagospodarowali, wybiła godzina wasza i nasza“. Wszystko jedno, czy oficera spotka, czy sołdata, a nawet do pułkownika tak samo krzyknął i szablą się zamierzył. Chcieli go związać i aresztować, ale pan pustelnik powiedział do nich i nam przykazał mówić, że pan Orzęcki trochę fiksat. Tak my i gadamy, trzeba ratować, bo strach, co wyrabia.
Księżna uśmiechnęła się blado. Zachęcony tem Daniło prawił dalej:
— A jak się tak już pan marszałek nakrzyczy, nawymyśla, to zaczyna się modlić, krucyfiksem żegna cały pałac i tę stronę, skąd na nas armaty walą i woła, a ręce do góry podnosi; „Oni przyjdą, przyjdą, ja ich jeszcze zobaczę“, taj znowu: „won! wybiła wasza i nasza godzina“. Tak ciągle.
Wtem straszny huk szarpnął murami piwnicy. Księżna skoczyła z miejsca.
— Jezus Marja!... pałac wysadzają?... Daniło biegaj i sprowadź tu profesora.