Trajkot karabinów maszynowych nie ustawał. Trzask ten świdrował w uszach i głuszył wszelkie inne odgłosy. Na chwilę ucichło i znowu sieczą, sieczą ostre kaskady czar jakiś ołowianego gradu. Tętent i rżenie koni, turkot żelaznych kół, ponury jęk wleczonych dział i ciągła siekanina.
Ta... ta... ta... ta... ta...
Księżna w zamyśleniu swem ujrzała znowu wizję męskiej postaci o marsowej smagłej twarzy. Widziała ją na tle gasnących łun, w szarej mętni nieba i, zamknąwszy oczy, widziała ją jakby wyrysowaną w swej duszy.
Księżnej zdawało się, że śni. Podnosi ciężkie powieki i widzi go zupełnie plastycznie. Tam oto stoi w tej najkrwawszej łunie. Ale jakiś ogromny, wyniesiony. Ach, to jeździec na koniu, rycerz skrzydlaty, nie to sztandar rozwiany nad nim. O... jak łopocą proporce! Miga stal jego miecza. Szaro ubrany, mała czapeczka, jakiż to strój na nim?... ona go nie zna. Koń pod nim olbrzymi, wyrzuca głowę i parska, grzywa mu się burzy, z nozdrzy idą iskry, cały jest w lansadach. Wszakże to Machmud, jej własny Machmud-ulubieniec. On trzyma wodze konia mocną ręką i patrzy na nią tak dziwnie, dziwnie. Ale co to, on nie sam, jakieś szeregi idą, idą — konie miarowo uderzają kopytami w ziemię. O... jaki tętent!
To ciągną działa z pozycji, nie, to szeregi ich walą naprzód, on z nimi, widny, rycerski. On... ten sam, co wówczas, przed kilku laty. Ta sama postać, twarz szczupła, ten sam blask myślących, głębokich źrenic. On... wszakże się nie łudzi. Widzi jego ruchy i ruchy konia, Machmuda. Zbliża się ku niej, cały oddział rwie z kopyta. On wznosi rękę do czoła, salutuje ją, jest już blizko... zaraz... zaraz stanie przed nią. Jego usta coś szepcą, Jezus Marja! jakże on już blizko, tuż... tuż... Co on mówi?... Kobieta wytęża słuch. Stanął, wstrzymał konia, pochyla się ku niej, ma twarz surową, zmarszczone brwi, lecz w jego oczach przebija poprzez dumę wzruszenie, migoce żal ja-
Strona:Helena Mniszek - Pustelnik.djvu/137
Ta strona została przepisana.