tent, wrzaski i trrach, trrach, trrach!... salwy karabinów. Widać wszędzie małe, spadziste koniki, cwałem pędzące, wysokie kulbaki i zgarbioną do szyi końskiej figurę, w okrągłej czapę, z wiechą włosów z boku, trzepiącą nahajem zady rozszalałych tabuńczyków. Mnóstwo ich gna, wywraca kozły, zrywa się, buch! na siodło jak piłka i dalej... dalej, śmigają niby zające po polu.
— „Udiraj brat!... Radi Boha spasajtiej!“ Marsz... marsz!... — wołał pustelnik rozbawiony.
Księżna klaskała w ręce, omal że nie wyskakując z krużganka.
Trrach!... trrach!... — nowa salwa.
Pustelnik spoważniał. Podniósł ramiona, zapał miał w oczach, zorzę w całej twarzy. Woła w uniesieniu:
— Za zbroczone krwią naszą stoki cytadeli, za Szlüsselburg i męczeństwo Łukasińskiego, za trupy naszej młodzieży, porozrzucane po Syberji, za katowanie i męki nasze, za waszą tyranję i zbrodnie nadszedł dzień sprawiedliwości. Przyjdzie jeszcze dzień odwetu i porachunku.
— Amen — szepnęła uroczyście księżna.
Pustelnik zatoczył ręką szerokie koło i zawołał, z wybuchem:
— Patrz, pani, słońce wschodzi. Świetlisty, wielki, jasny nasz poranek wyłania się z mgieł, z dymu pożogi. Oby południe naszego dnia promieniowało już pełnią czystych blasków, ciepła i pogody.
— Amen — powtórzyła księżna.
Poza parkiem pojawiły się nagle siwe szkopki awangardy.
Pola były puste, konne sylwetki znikły z horyzontu, jakby weń wsiąkły.
Coraz szerszy złoty krąg słońca wypływał i zalewał świat.