Nowe dnie ujrzały Jarów w odmiennej szacie. Wszystko tu było jak po przejściu nawałnicy, która nadszarpnęła silnie, lecz nie zdruzgotała. Ludzie szeroko, swobodnie odetchnęli. Tumult trwał bez przerwy, ale miał już inny charakter. Była wrzawa bez chaosu, rozgardjasz bez nieładu. Przerażenie, trwoga razem z ogromami i błyskawicami niby groźna chmura posunęła się dalej.
Słońce stało na skłonie zachodu, gdy księżna Bożenna z pustelnikiem, po odjeździe jakiegoś korpusu, rozmawiali z sobą na dziedzińcu pałacowym. Profesor wskazał jej kłąb kurzawy, toczący się szybko po szerokim trakcie.
— Nowy oddział wali.
Od bramy murowanej oderwała się drobna, ciemna postać, pędząc prawie na oślep ku pałacowi, z rozpostartemi ramionami.
— Wszak to marszałek — zdumiała księżna.
— Tak... ale. Co mu się znowu stało?...
— To oni!... to oni!... to oni!... krzyczał Orzęcki i biegł, jak młodzieniec.
Twarz miał w ogniu, oczy gorzały wewnętrznym szałem, cała postać robiła wrażenie rozpędzonego wahadła.
Gdy się zbliżył, księżna chwyciła go za ręce.
Strona:Helena Mniszek - Pustelnik.djvu/143
Ta strona została przepisana.
IX.