Widzi go oto z oddali. Za parkiem wspinają się na pagórek wśród pól szerokich.
Machmud wyrzuca głową, pewno dzwoni munsztukiem i niecierpliwie żuje wędzidło. Z góry wali kopytami w ziemię, idzie z gracją w lekkich lansadach, wdzięcznie, lecz poważnie, jakby rozumiał chwilę. Może instynktem koń faworyt odczuwa, kto jest obecnie jego panem i czyja ręka powoduje nim teraz tak stanowczo a miękko.
Księżna patrzy i patrzy... Co to? on stanął?... z boku szeregów stoi i patrzy na pałac, na nią patrzy!... Wznosi w górę ramię z obnażoną bronią, salutuje ją!... Wysoko podniósł rękę... to symbol szczytnego sztandaru ich ideałów. Ogniste zygzaki wschodu migają na jego szabli. Moment!... salutuje ją jeszcze!...
... Ona rzuca ku niemu miłośnie oba ramiona, jej białe dłonie lecą do niego, jak dwa gołębie.
Już!... zwrócił Machmuda... raptowny ostry tętent... wyprzedzając oddział swój pędzi cwałem, już znika... znika... Za nim z głuchym hurkotem toczą się armaty aż ziemia oddaje echo.