— Chyba do mnie się to stosuje, przerywam panu samotność i pracę, Ale... proszę mi wybaczyć! Tak na mnie kojąco działa Smolarnia i pańskie towarzystwo, że doznaję tu najmilszych wrażeń w tej pustce. Panu zapewne sprawiam dystrakcję; nie lubi pan ludzi...
— Och, nie lubię, czy może lepiej nie chcę ich?... Za dużo ich miałem, zanim doszedłem do przekonania, że się można bez nich obejść. Ale księżna, kiedy jest sama, sprawia mi radość.
— Czy to zdawkowy kompliment?...
— Nie umiem w ten sposób rozmawiać.
— Dziękuję. Ja wiem, że mnie pan trochę lubi, tylko mego męża nie.
W tej chwili księżna parsknęła szczerym, swobodnym śmiechem.
— Ach, pamiętam, było to zeszłego lata w sierpniu. Cała nasza wakacyjna socjeta dowiedziała się skądś o pustelniku zamieszkałym w Smolarni od miesiąca, no, więc z prośbą do mnie, aby ich tu przywieść. Miałam kłopot! wykręcałam się długo, w końcu byłam zmuszoną uledz. Posądzono mnie już nawet, że ukrywam tu kochanka; zakrawało to na romantyczną historję. No i przyjechaliśmy konno, brekami, powozami. Cały Jarów się zwalił; polanka ta wyglądała jak pole elekcyjne; miny zaciekawione, oczy rozglądają się bacznie. Ha, ha, ha, — zanosiła się od śmiechu.
— A bohatera romansu ani śladu, drapnął! Hipohondryk jeden!
— A tak, a bohater drapnął! Co za intuicję pan miał szczególną, żeby się tak schować. Jasnowidzący!?
— I... bez tego się obyło, Poprostu ot... ot... siedziałem sobie na brzegu lasu, ot tam, za sągami i delektowałem się jakimś robaczkiem, aż tu patrzę, najazd! Żaden
Strona:Helena Mniszek - Pustelnik.djvu/22
Ta strona została przepisana.