— Bo to rzecz poważna.
— Hm!... Ciekawe! Skądże zaczerpnął te promienie? Z lochów cytadeli, czy ze swego cygańskiego żywota i skwaterskiej karjery?
— Karjery nie szukał, jeno za nauką gonił, rezultaty której są już i będą znane. A my, wiesz Kryst, czem będziemy w przyszłości?
Książę podniósł brwi ze zdumieniem i spojrzał na żonę tak, jakby obawiał się, że ma gorączkę.
— My będziemy zapisani z imienia, nazwiska, herbu i paranteli w naszem drzewie genealogicznem. Zostanie kilka naszych portretów i to... cały dorobek życia.
Książę badawczo obserwował mówiącą.
— Czyś się aby nie zanadto strzęsła na Machmudzie, bo wiesz, że bredzisz.
Księżna miała silne kolory na policzkach, podniecenie jej rosło.
— Ty tego nie rozumiesz, Kryst, bo i ja nie rozumiałam. My jesteśmy na niektóre rzeczy głuchoniemi i dlatego my... my jesteśmy wiesz co?... oto wielkie okrągłe zera, otaczające równie wielką kupę złota. Więcej nic... nic! świetna nicość! Ale to okropne!...
Nastało długie milczenie. Książę ręce trzymał zanurzone w kieszeniach, siedział wygodnie na kanapce i z pod czoła patrzał w przestrzeń. Zdawało się, że widzi z oddali te wielkie zera i kupę złota w środku, że rozpatruje tę przykrą wizję i nad nią się zamyśla.
Księżna, niezwykle wzruszona, zbliżyła się do męża i splatając dłonie na piersiach szepnęła z przejęciem:
— Kryst... jakie to straszne! prawda, jakie to straszne... taka nioość...
Mężczyzna skierował wzrok na nią i spytał z żartem i wyraźną satyrą w głosie:
Strona:Helena Mniszek - Pustelnik.djvu/54
Ta strona została przepisana.