— Sądząc ze słów hrabiego, zgaduję, jak prawomyślnie dostojnik ten wyraża się o Polsce.
— A... tak... miałem sposobność usłyszeć to właśnie.
— Miła kompanja!
— Tak, zaszczytna!...
Szybkie kroki na żwirowej ulicy; zbliżył się kamerdyner.
— Jaśnie wielmożny panie hrabio, obiad podany, księżna pani czeka na jaśnie wielmożnego i na pana profesora.
Hrabia z bladym uśmiechem łagodnie popatrzał na służącego.
— Mówiłem ci już — kochanku — abyś mię tak... niesłychanie nie jaśniował; ja tego nie lubię, tytuł... wystarczy. A na obiad to uważasz nie przyjdę, słabym i... głowa mnie boli. Księżnie powiedz, że jestem niezdrów. — Pan hrabia trochę niedomaga i przeprasza, że na obiad nie przyjdzie. Tak trzeba powiedzieć. A pan, profesorze?
— Ja ot... ot... niegłodnym i... już tak, wolałbym dotrzymać towarzystwa hrabiemu, jeśli nie znudzę.
Magnat położył rękę na kolanie Hrudy.
— Frazesy odrzucimy! Będziemy za tem obiadowali u... pana marszałka Orzęckiego w pawilonie.
Kamerdyner zrobił wielkie oczy.
— Tak, kochanku, niech nam podadzą obiad w pawilonie.
Po odejściu służącego obaj starzy uśmiechnęli się prawie jednocześnie, każdy do swojej myśli, hrabia wyraził ją pierwszy. Wesoło i rzeźko zawołał.
— Dezercja od etykiety i władzy. „Niebłagonadiożnoje prystuplenje”.
— Ocalejemy od widoku akselbantów — dodał drugi.
— I lepiej strawimy obiad galowy, we trójkę z poczciwym Orzęckim.
— Znasz go, profesorze?...
— Wybornie. Odwiedza mnie czasem w Smolarni.
Strona:Helena Mniszek - Pustelnik.djvu/70
Ta strona została przepisana.