— Zacna to dusza i także... uparciuch!
— Czy chory istotnie?
— Eeet!... Nieprzyzwyczajony do takich galówek. — A to twarda sztuka! Powstaniec, emigrant, sybirak, krótko mówiąc, męczennik.
— Towarzysz hrabiego.
— Tak, ale mniej straciwszy, więcej, och, dużo więcej przecierpiał. Idźmy do niego, sądzę że będzie nam rad.
W parę godzin potem, do skromnego pokoju w pawilonie, gdzie dwaj weterani i pustelnik gawędzili poufnie a serdecznie, weszła nagle księżna Bożenna. Zatrzymała się w progu i obrzuciła wzrokiem grupę przy kominku siedzącą, w blasku ognia i krwawej łuny zachodzącego słońca. Księżna zaśmiała się.
— Otóż to właśnie, byłam pewna, że was tak zastanę! Naturalnie grzmią armaty z pod Olszynki, Stoczka, Siemiatycz, Węgrowa i różne tam takie wspomnienia szaławiłskich czasów, w opowiadaniu których „Siałek-Zęcki“ jak mój syn marszałka nazywa — jest niezrównany.
— Oho, księżna pani nawet nie wie, jak mały Kryś lubi, gdy udaję armaty, tak... bababach!... — zaśmiał się stary weteran, grzecznie zapraszając księżnę do środka.
Weszła szybko i żywym giestem podała rękę pustelnikowi i Orzęckiemu.
— No, na chorych nie wyglądacie moi panowie. Chciałam dokuczyć wam za taką skandaliczną ucieczkę i przysłać bardzo dyjetetyczny obiad, lecz... je suis bonne filie — pożałowałam moich dezerterów.
— Słusznie zrobiłaś Bożenko, bo apetyty nawet mieliśmy niezłe — zaśmiał się hrabia.
— A cóż... gubernatorski obiad, pomysłu mego małżonka, nie podlega krytyce, co?...
— Owszem pod jednym względem — rzekł Hruda.
Strona:Helena Mniszek - Pustelnik.djvu/71
Ta strona została przepisana.