bie w towarzystwie tych... tych... Ach!... gładkich i chropawych dostojników, ekscelencji, kniaziów. Ha!... Sacre nom de Dieu!... krew wre, a dłonie swędzą.
Stary magnat rzucił się w fotelu, jakby ugodzony ostrzem w serce.
Jakaś złowroga cisza zawisła w pokoju i jakaś chmura czarna sunęła groźnie; pod pułapem zakrakało jakby stado kruków. Złowieszczy ich zew przygnębiał... przerażał. Zrobiło się duszno... Ogień na kominie zagasł, jeno węgle łupały błękitnemi płomykami jak ostatnim oddechem w przedśmiertnej agonji. Pukanie do drzwi nagłe i ostre wywołało dreszcz zimny. Nikt się nie odezwał. Cicho stanął w drzwiach strzelec księżnej Bożenny, Daniło.
— Czego?... — krzyknęła ona,.
— Książę pan prosi do pałacu jaśnie oświeconą. Salony gotowe, goście czekają na początek balu.
Długie, długie milczenie i suchy, zimny, zmieniony głos księżnej.
— Idę... możesz odejść.
— Park oświetlony, ale ja mam pochodnię, żeby przeprowadzić księżnę panią.
— Pójdę sama.
Strzelec zniknął.
Nikt milczenia nie przerywał. Ciężyło już wszystkim. Księżna wstała. Szczególne tony były w jej głosie, dziwną melodję miały rwane słowa, gdy przemówiła.
— Słyszałam nieraz wasze opowiadania z minionych lat, lecz dziś... słuchałam inaczej... zrozumiałam najlepiej i dopiero dziś.. właśnie dziś... sercem odczułam.
Szybko wybiegła z pokoju.