dnieją głębsze lub płytsze otchłanie — a nawet zwykłe dale. Postać ta kończyła się sama w sobie tak, jak sama się tłumaczyła. Z pod palców zaś księżnej płynęły nie tylko rzeki tonów, ale rozlewały się morza, tworzyły oceany, wznosiły się szczyty śnieżne; na nich słychać było szum sokolich skrzydeł, które trącały obłoki. A gdy nastąpiła chwila łkania, szlochu w muzyce, to spadało się odrazu w bezdenne przepaście, gdzieś w samą głębinę ziemi idące. I czuło się niemal organicznie to spadanie, runięcie w bezkres, jak odczuwało się wyraźnie szalony pęd pod chmury, hen, w przestwór gwiezdny. Muzyka ta mówiła, malowała, śpiewała i była nawskroś twórczą w swej szczerej plastyce, w swym żywiołowym krzyku.
Rumieniec żywy opłynął starcze policzki hrabiego, błysnął w oczach żar młodzieńczy. Starzec obojętniej spojrzał na drzemiącego i szepnął dość głośno, jakby do własnych myśli:
— Tego już przejadła rdza... ale ona... żyje. Mały Kryś i Jarów ocaleją!...
Ostatnie słowa z wybuchem głośniejszym, z tryumfem wybiegły z ust starca. Książę ocknął się, spojrzał szeroko otwartemi oczami na hrabiego i spytał sennie, z apatją w głosie:
— Co stryj mówi... Kryś?... Aa!... Ena jeszcze bombarduje fortepjan? Obudzi malca!
Wesoło jakoś i dobrze stary hrabia zaśmiał się.
— Niech go obudzi, właśnie! Niech mu nawet nieda zasypiać...
— Hę?... nie rozumiem. Chyba zdrzemnąłem trochę?
— Tak... nieco.
Ciche stukanie i suchy służbowy głos przy drzwiach:
— Kolacja podana.
— Ach... Voilà!... przecie coś konkretnego — rzekł książę z zadowoleniem i raźnie powstał z fotela.