Strona:Helena Mniszek - Pustelnik.djvu/87

Ta strona została przepisana.
V.

Blady świt letni omglił małe okienka chaty na Smolarni, osrebrzył słomiany dach perlistą powłoką rosy. Cichy świergot ptaków ozwał się, niby sygnaturka leśna i wnet zadzwoniło mnóstwo głosów donioślejszych, hałaśliwszych a radosnych. Skrzypnęły drzwi chaty, na progu stanął pustelnik, w ciepłym pledzie i siwe źrenice skierował na niebo, zaróżowione lekko przed wschodem jutrzenki. Stary człowiek miał pogodę w oczach, usta łagodnie złożone szeptały pacierze, na twarzy błądził uśmiech pełen zadowolenia i swobody. Poszedł w stronę lasu. Przy szopie powitał go parobek, Semen, przyjacielskiem: „dobre zdrowie“, pochylił przytem nisko głowę kudłatą z widoczną czcią dla swego pana. Pustelnik zamienił z nim parę słów, pogładził konia wypuszczonego na paszę, czarnemu jak agat psu, Cyganowi, kazał leżeć w zagrodzie i sam ruszył dalej na codzienną ranną przechadzkę. Patrzał dokoła z widoczną przyjemnością, jakby mówił dzień dobry sosnom i słuchał pozdrowienia całego lasu. Bór znał go i witał serdecznie. Szumiały cicho konary nad jego głową, chyliły się ku niemu z przyjaznym szelestem gałęzie drzew liściastych, sute krople rosy kładły na jego głowie. Drzewa radosny swój dzień swobody leśnej rozpoczynały szczęśliwym uśmiechem, szeptami rozlicznemi, które się chwilami przeistaczały w jeden silny rozgwar tętniącego życiem boru.