kłusaki szły z fantazją, ciągnąc za sobą jak piórko, mały wysoki amerykan, z królującą postacią kobiecą, która trzymała wodze, śmiałą ręką.
— Księżna Bożenna! — zawołał zdumiony.
Usunął się na bok. Przecwałowały koło niego rozhukane cuganty ze znamiennym chrzęstem wytwornej uprzęży.
— Stop!... — krzyknęła księżna, zatrzymując w miejscu spasione bieguny.
Amerykan stanął, jak urzeczony. Księżna rzuciła lejce siedzącemu za nią stangretowi i zeskoczyła na ziemię.
— Dzień dobry! Mogłam rozjechać profesora! Aa!.. przeszkodziłam w eskultacji jakiegoś pacjenta, czy kiijenta.
— Nic nie szkodzi.
— Ale umiem szukać! Intuicją wiedziona jechałam i znalazłam!
— Kogo, mnie?
— A właśnie, profesora.
— Nie przypuszczałem, aby księżna tak rano...
— Nie leżała jeszcze w betach?... Ha... ha!... Robi to za mnie mój mąż i... sumiennie. Cóż, pacierze odmówione?
— Już! — uśmiechnął się stary.
— I rozmowa z lasem skończona?...
— Skądże księżna pani tego świadoma?...
— Ja wszystko wiem. Odgaduję! Pan tu, jak bard, w tej puszczy.
— Może prędzej gnom leśny?...
— Ach nie! pan ma w sobie coś, co zniewala do słuchania go. Pomimo, że nie daje pan pozorów wodza. Przyjechałam do profesora z prośbą, a tu, na Smolarni, pana niema, za to stoi cały tłum chłopów, bab, dzieci, istny jarmark. Semen mi wskazał kierunek pańskiego spaceru i objaśnił, że te chłopy to pacjenci pańscy. Nie wiedziałam, że profesor leczeniem się zajmuje.
Strona:Helena Mniszek - Pustelnik.djvu/90
Ta strona została przepisana.