Strona:Helena Mniszek - Pustelnik.djvu/92

Ta strona została przepisana.

— Co znowu, to kawał drogi, odwiozę tam profesora.
— I już księżna ucieknie?
— Nie i... poczekam. Podawaj — krzyknęła na stangreta.
Jechali tęgim kłusem po równej linji, poczem skręcili na wązką uliczkę wśród boru.
— Jak tu jest wspaniale; piękna ta puszcza! Nie dziwię się, że ją profesor lubi i rozumie. Tu jest tak jakoś bogato.
Pustelnik rozweselił się;
— Wyborne określenie. Proszę niech księżna patrzy... tłum drzew jest tu bardzo różny. Główną nawę lasu zapełniają kolosy sosen o pniach, powleczonych jakby blachą miedzianą i gładką aż lśniącą, inne owinięte zda się w złotogłów, a wszystkie proste, strzeliste, buchające wzwyż siłą swych mięśni, dostojeństwem przepysznych koron. A oto tam, szeregi wyprostowane pni wysokopiennych, złotorudych są, jakby zastępy, rycerzy zakutych w pancerze. Stoją dumni, wyniośli, pewni swej siły i odwagi. Istny hufiec zbrojnych husarzy w ordynku. A ot niby boczne korytarze i przedsionki boru, widzi księżna, jakie nabite tłumem drzew liściastych, tworzących gąszcz nie przeniknioną, bujną i barwną, jak mnóstwo strojnych niewiast. Ot... ot... rozgadałem się... już tak!... Stary maniak ze mnie.
— Proszę, niech profesor jeszcze mi ten las... maluje, lubię, gdy mi się uplastycznia wzrokowo i pojęciowo — rzekła księżna z prośbą w głosie.
— Ot... jak ja tam maluję, kocham ten bór, taj hodi!
— A tu znowu same leszczyny — podchwyciła księżna.
— A tak... leszczyny panoszą się butnie, szumią ostrą brokatelą szat i suchym szelestem seledynowych orzechów, niby klejnotami. Tam dalej ot... śmigają w górę gibkie, białocieliste brzozy, o długich zielonych kosach, już są ciemniejsze, nie takie jaśniutkie jak w maju. Wi-