dzi księżna, tam w głębi gorzą ognistym rumieńcem kraśne jarzębiny; wcześnie nabrały purpury na swe jagody, wytworne kaliny już się rumienią — a tu mijamy czeremchę; jaka osypana granatem kulek, niby śrutem. Minął jej czas piękna i młodości, listki już posarzały. Ot... ot już tak, — miesiąc poezji, kwitnienia skończył się, proza życia nastała. Prawda, jak te podszycie leśne ma niewieści wygląd?... Już tam na prawo ukazują się pojedyncze dęby, płaskoliste, butne szerokoramienne, bardzo pewne siebie i swej mocy. Przy nich młokosy dębczaki; zawadjackie to to, dźwiękliwie uderzające w kastanietki lakierowanych listków. Buńczuczne to, bo młode.
W tej chwili między księżnę i pustelnika gwałtownie wsunęły się urękawicznione ręce stangreta, chwyciły lejce, skręcając konie na miejscu. Amerykan pochylił się tak, że księżna cudem nie wypadła z niego.
— Co się stało?...
Stangret wskazał wielką rozpadlinę, nad którą ekwipaż prawie zawisł przez sekundę i przepraszał za swoją nagłą interwencję. Księżna wybuchnęła śmiechem.
— Byłby wykwintny finał opowieści profesora o lesie. Ha... ha!... zasłuchałam się, zapatrzyłam i wysypałabym profesora i siebie w taką jamę potworną. Uh!...
— Ot... już tak gadam i gadam a księżna łaskawie słucha, więc się rozhulałem. I ot... byłoby nieszczęście.
— Za to ja teraz na tę puszczę innemi oczami patrzę, widzę to, co mi pan wskazuje, i sama dopełniam obrazu. Pan mnie gotów nauczyć podziwiania naszej natury, czego przyznam się nie umiałam. Za granicą znam wszystkie najpiękniejsze miejsca, imponowały mi, czarowały mnie, ale tu u nas... taka monotonja, szarzyzna. Naprzykład Riviera...
— Ot... ot... w miejscu stał i rzepę jadł.
— Co... co?... Ha, ha, ha!... cóż to za określenie.
Strona:Helena Mniszek - Pustelnik.djvu/93
Ta strona została przepisana.