Strona:Helena Mniszek - Sfinks.djvu/100

Ta strona została przepisana.

izdebki hotelowej, tam je zsumowywał i zastanawiał się nad niemi.
Postanowił wreszcie poznać Mgławicza i znaleźć sobie pracę. Bał się dalszych obserwacji. Chciał zbadać, jak jest tam, w centrum sfer, stojących na czele trybunału rządzącego. To co sam stwierdzał, co jaskrawo uderzało go w oczy, notował sobie, lecz pragnął głębiej wniknąć w istotę rzeczy, zajrzeć poza kurtynę. Myślał o tem, co go tam czeka, z pewną bojaźnią. W chwili, gdy z listem Strzemskiej zbliżał się do gmachu instytucji, w której urzędował Mgławicz, zatarasował mu drogę tłum ludzi, nacierających na policję. Krzyk i groźby zaciekawiły pana Jacka. Dowiedział się, że był to jakiś rozruch uliczny zakończony zatargiem z policją. Wymyślano przedstawicielom władzy w ohydny sposób, jacyś młodzi ludzi ściągali policjanta z konia za nogi, a gdy ten dobył szabli, krzyki wzmogły się, zaczęły świstać kamienie, rozległ się przeraźliwy gwizd uliczników.
— Schować broń, nie wolno! My nie bydło, żeby nas żgać i płazować. Precz z policją! Brzuchy im poprzecinać! — wrzeszczały zaciekłe głosy.
Tłum napierał na policjantów tak, że konie ich stawały dęba. Złowrogie twarze i zwinięte pięści otoczyły nieszczęsnych przedstawicieli porządku publicznego, grad kamieni spadał na nich. Konie ściągnięte silnie dały młyńca i skoczyły w bok. Rozległ się ostry tętent kopyt, policja ustąpiła.
— Ludzie, co robicie! — krzyknął pan Jacek wzburzony. — To nieposzanowanie polskiej władzy, naszej, to zbrodnia!
Zdumione i rozsrożone oczy wparły się w postać starca, obelgi skierowano na niego.