Strona:Helena Mniszek - Sfinks.djvu/101

Ta strona została przepisana.

— Widzicie go! Dziedzic! Stary osioł! Jaki porządny!
Posypały się słowa wstrętne, grubiańskie. Pan Jacek czuł już na plecach razy od wrogich pięści, gdy w tem głos jakiś krzyknął:
— Umykać! Policja jedzie!
Tłum rozpadł się i jął topnieć. Zdaleka słychać było sygnały gwizdawek policyjnych. Za chwilę uczestnicy zajścia rozpryśli się co do jednego, zostawiając pana Jacka przy bramie gmachu.
Poruszony tem, co widział, wchodził na schody, a w duszy wołał mu jakiś groźny głos:
— Takie nieposzanowanie władzy to zarodek anarchji... i to się dzieje przed gmachem rządowym, w biały dzień, przy udziale publiczności, która występuje w obronie gwałcicieli porządku, przeciwko policji.
W poczekalni było już kilka osób o twarzach zmęczonych i zniecierpliwionych, widocznie z powodu zbyt długiego wyczekiwania. Otyły woźny siedział na stołku obok drzwi do gabinetu i drzemał. Gdy pan Jacek wszedł, woźny podniósł oczy apatycznie, potem obejrzał go od stóp do głów i spytał sucho, tonem szorstkim:
— Jaki interes?
— Chciałbym się widzieć z p. Mgławiczem.
— Dziś się pan nie doczeka, pan Mgławicz więcej osób nie przyjmie, tylko ci wejdą, co wpierw przyszli.
— W takim razie proszę oddać tylko ten list, a po odpowiedź przyjdę jutro.
Pan Jacek podał woźnemu kopertę i rzekł uprzejmie:
— Bardzo mi na tem zależy, abym otrzymał jaknajszybszą odpowiedź.
Woźny zmierzył go jeszcze raz złym wzrokiem i, biorąc list, burknął: