Strona:Helena Mniszek - Sfinks.djvu/102

Ta strona została przepisana.

— Miech pan jutro przyjdzie.
Poczem wszedł do gabinetu.
Pan Jacek wzruszył ramionami i opuścił poczekaluię. Zaledwo jednak znalazł się w dolnym przedsionku, gdy ze schodów zbiegł woźny, wołając głośno:
— Proszę pana! proszę pana! Jego ekscelencja prosi do gabinetu.
Pan Jacek spojrzał zdziwiony.
— To nie moja kolej teraz, — odrzekł — tam czeka wiele osób. Ja przyjdę jutro.
— Proszę powiedzieć ekscelencji, że nie chce naruszać swoją osobą przyjętego porządku. Do widzenia.
I wyszedł na ulicę, zostawiając na schodach osłupiałego ze zdumienia woźnego.
Nazajutrz zjawił się w poczekalni Mgławicza wcześniej. Woźny na jego widok wpadł do gabinetu i zaraz wrócił, otwierając szeroko drzwi. Ukazał się Mgławicz. Wygląd miał imponujący. Obrzucił wzrokiem postać pana Jacka i wyciągnął do niego rękę uprzejmie.
— Wszak to pan znajomy pani Haliny Strzemskiej?
Na odpowiedź twierdzącą i po wymianie nazwisk Mgławicz rozpromieniony wprowadził pana Jacka do gabinetu. Usadowił go przy biurku, sam zaś usiadł na fotelu i zaczął indagację. Najpierw od Strzemskiej. Pytał szczegółowo z rosnącem ożywieniem, gdzie ją pan Jacek spotkał, dokąd jechała, jak długo byli ze sobą, kiedy wróci, jak wygląda. Pytania sypały się bez liku. Pan Jacek, który już dużo odgadł, patrzał na piękną twarz Mgławicza życzliwie i na wszystkie jego pytania odpowiadał serdecznie. Jednocześnie podziwiał w duchu przepych gabinetu i strojną postać ekscelencji.