Strona:Helena Mniszek - Sfinks.djvu/107

Ta strona została przepisana.

— Oni jednak zostaną, bo nominacja nastąpiła.
— W takim razie, — odparł pan Jacek, — proszę mnie przenieść do niższej kategorji. Ja potrzebuję mało. W ten sposób kredyt przyznany na sekretarjat będzie wyrównany.
Mgławicz uśmiechnął się.
— Dziwny, doprawdy dziwny z pana człowiek. Gdyby nie wiek pański, to sądziłbym, że mam do czynienia...
Pan Jacek przerwał mu z surowym wyrazem twarzy.
— Pana to dziwi, a mnie martwi. Bo u nas w Polsce, powstało za wiele zbytecznych stanowisk i posad, za wiele różnych biur i komisji, które, posiadając liczny personel, obciążają budżet państwa. Ma się wrażenie że nie pracownicy są dla urzędów, lecz urzędy powstają ad hoc dla falangi karjerowiczów i próżniaków. Widzę to wszędzie i zgrozą mnie przejmuje myśl, że zbyt szeroko, zbyt po pańsku zaczynamy budować zmartwychwstałą ojczyznę, nie licząc się ze środkami materjalnemi. Trwonimy grosz skarbowy, podczas gdy na żaden zbytek nie stać nas. Rozwielmożniony nepotyzm, protekcja...
Mgławicz zmrużył oczy i spojrzał przenikliwie na pana Jacka.
— Surowy z pana sędzia, chociaż trzeba przyznać, że poznał pan nasze stosunki wybornie. Jeśli zaś chodzi o protekcję...
— To i ja z niej skorzystałem, — podchwycił pan Jacek z goryczą w głosie. — Ale u nas na każdym kroku protekcja działa, kto jej nie ma, ten ginie.
— Tak, panie, protekcja to wszechwładna siła, nie wolno jej urągać, jeśli się jeszcze nie zginęło. Pan jest