Strona:Helena Mniszek - Sfinks.djvu/116

Ta strona została przepisana.

była mu wzajemną, pan Jacek nie wiedział, choć wątpił w to. Jej wyjazd z kraju nie robił wrażenia ucieczki przed zawodem uczuciowym, albo przed natarczywością kochającego ją człowieka. Taka, jak Strzemska, łatwoby się potrafiła obronić. Poniosła ją fantazja, może nawet nie przeczuwała, że ktoś ją ściga pragnieniem serdecznem, on zaś mógł jej wyjazd inaczej zrozumieć. Pan Jacek kochał Strzemską, jako wizję swego wspomnienia z lat młodych, kochał miłością przyjaciela, raczej ojca duchowego. Przeto miłość dla Strzemskiej usposobiła go jaknajlepiej względem Mgławicza, w którym tlał ogień uczuć dla niej, choć przecie innego zabarwienia i w imię innych celów.
Mgławicz, mówiąc o Strzemskiej, przeistaczał się zupełnie i korzystnie, ale zbyt obcesowo indagował pana Jacka, zwłaszcza o jej listy. Sybirak pokazywać ich nie chciał. Strzemska pisywała często z podzwrotnikowych mórz i czyniła panu Jackowi wymówki za lakoniczność jego listów. Pan Jacek odgadywał, że chodzi jej o wiadomości, dotyczące osoby Mgławicza, ale milczał o nim, nie chcąc zawcześnie wyjawiać swoich spostrzeżeń.
Pewnego dnia przyszedł Mgławicz do biura wcześniej, niż zwykle, i po pobieżnem przejrzeniu spraw zawezwał pana Jacka do siebie.
— Od jutra przeniesie się pan do innego mieszkania — rzekł kwaśno.
Pan Jacek zdumiał.
— Co to znaczy, dlaczego?
— To znaczy, że mój przyboczny sekretarz nie może mieszkać w takiej dziurze, jak pan. Byłem wczoraj nad wieczorem u pana i wstydziłem się własnego szofera. Wyobrażam sobie, jaki pokój, skoro taki hotel i wejście.
Pan Jacek uśmiechnął się.