Strona:Helena Mniszek - Sfinks.djvu/122

Ta strona została przepisana.

adres. Otworzyła mu drzwi niemłoda kobieta, biednie ubrana, ale widocznie ze sfery inteligentnej. Na widok nieznajomego twarz jej zbladła silniej.
Pan Jacek wszedł i uczuł odrazu, że jest intruzem. Za progiem małego przedpokoju stała gromadka dzieci wystraszonych, nędznych. Wszędzie był nieład, na podłodze walały się spakowane toboły.
— Przepraszam, że nachodzę, ale mam sprawdzić, czy ten lokal został opróżniony. Pani wyjeżdża? — spyta pan Jacek.
Kobieta zaśmiała się przykro.
— A tak, wyjeżdżam, tylko nie z własnej woli.
— Jakto? A któż panią zmusza?..
— Więc pan nie wie, że to mieszkanie zarekwirowano dla jakiegoś posła z jakiegoś tam poselstwa? Dziś kazano mi się wyprowadzać bodaj na bruk, bo mieszkanie ma być jutro gotowe. Cały dzień przychodzą te figury od rekwizycji i przynaglają mnie.
Zaczęła płakać, wskazując na dzieci desperackim ruchem.
— Tyle mam drobiazgu i jestem wdową. Sama zarabiam na utrzymanie nas wszystkich a dzieci zostawiam na opiece poczciwej sąsiadki. A teraz trzeba będzie iść do suteryny. Tu już mieszkam dawno, płacę akuratnie i wystarcza mi. Ale nowe mieszkanie zdobyć w dzisiejszych warunkach — to nad moje siły.
Otarła oczy i surowo spojrzała na pana Jacka.
— Czy pan z biura rekwizycji?
— Nie, pani.
— Przecie pan chyba nie ten poseł, dla którego mnie wyrzucają. Zresztą słyszałam, że to mieszkanie nie dla posła żadnego, tylko dla jakiegoś urzędnika. Niewia-