Wieczór jesienny, rozżarzony mnóstwem świateł elektrycznych, ciskających w mgłę czarnego nieba snopy blasków wężowych, zastał pana Jacka przy gmachu, w którym mieszkał Mgławicz. Przed podjazdem stało kilka karet i samochodów. Z drzwi wejściowych biły jaskrawe promienie elektrycznych lam. Ślizgały się złote ćmy drgających blasków po strojnych, lakierowanych pudłach samochodów, ciskały się w szyby karecianych okien, muskały złotym pyłem spasione grzbiety rasowych koni. Rój przechodniów gapił się na pojazdy i rozżarzone rozety okien.
Szoferzy w kudłatych futrach rozmawiali ze stangretami, czyniąc głośne uwagi o zabawie.
Pan Jacek otworzył drzwi i na schodach, wysłanych dywanem, usłyszał drażniące tony muzyki. W przedpokoju znajomy służący oznajmił mu, że ekscelencja przyjmuje dziś gości i jest właśnie w salonie, gdzie tańczą. Poczem wskazał mu drzwi do gabinetu, prosząc, aby tam zaczekał.
Starzec wszedł i — stanął, jak wryty.
W kącie, pod jedwabnym abażurem łososiowego koloru, na pluszowej kanapce leżała strojna kobieta półnaga w jakichś pajęczych tiulach. Nogi w cielistych pończochach i płytkich lakierkach założone miała na niskiej
Strona:Helena Mniszek - Sfinks.djvu/124
Ta strona została przepisana.
IX.