Strona:Helena Mniszek - Sfinks.djvu/125

Ta strona została przepisana.

poręczy kanapki, w ustach trzymała papierosa. Przy niej klęczał mężczyzna w wojskowym mundurze, obrócony plecami do drzwi. Oboje nie spostrzegli wchodzącego Pana Jacka. Mężczyzna o coś błagał, twarz kobiety zasnuta była dymem.
— Zlituj się, przecie on może wejść, — zaśmiała się ona.
— Aleksy? Bądź spokojna...
— Ależ nie on, tylko...
— Ach, twój mąż... Już go tam utopili w szampanie, zajął się tem Aleksy... Jesteśmy zupełnie bezpieczni...
Kobieta rzuciła się na kanapie.
— Zabawna sytuacja, w domu zwierzchnika mego męża, z kochankiem, który jest mężem kochanki Mgławicza. Ha, ha, ha!..
— Co cię tak bawi?
— To, że Mgławicz niezbyt dba o szczęście domowe swojej dawnej flamy, którą po nasyceniu się oddał tobie w posiadanie.
— Przestań...
— Owszem, to ciekawe, — syknęła z ironją. — Przytem mój mąż, uwielbiający Mgławicza1, ani przypuszcza, co się dzieje w gabinecie ekscelencji...
— Jeszcze się nie dzieje...
— Sądzisz?... — spytała przewlekle.
Mężczyzna pochylił się niżej.
Pan Jacek dyskretnie wyszedł z gabinetu i zbliżył się do służącego, by mu oznajmić, że musi się widzieć z Mgławiczem koniecznie.
— Do salonu nie pójdę, bo mnie ekscelencja zgromi — odparł służący.
— Ale ja mam pilną sprawę.