Strona:Helena Mniszek - Sfinks.djvu/126

Ta strona została przepisana.

— Niech pan zatrzyma się w gabinecie, pan Mgławicz pewnie zaraz wyjdzie, to mu powiem.
— Tam już jest ktoś, kto sobie nie życzy mojej obecności.
Woźny zrobił naiwną minę.
— Tak?
— Powinniście byli o tem wiedzieć.
Wtem drzwi stuknęły głośno i z gabinetu wyszła kobieta z towarzyszem. Byli oboje pewni siebie, spokojni. Ona przez bogate face á main spojrzała na pana Jacka i przelotnie zwarła się z nim wzrokiem. Gdy przeszli, pan Jacek spytał woźnego.
— Kto to?
— O, proszę pana, to jedna z jaśnie wielmożnych... Wszystkie teraz takie nagie, bo taka moda. A żeby pan widział, jak tańczą, to jakby... i wstyd mówić, — machnął ręką. A szampan, panie, leje się bez miary... Co innego gadają, a co innego robią... Im wszystko wolno, bo mają pieniądze. Oni używają, a w narodzie bieda coraz gorsza. Ale im niczego nie brak, choć takie niby wielkie dobrodzieje dla ludu...
Pan Jacek milczał. W tej chwili wyszedł z salonu Mgławicz. Był widocznie podniecony trunkiem, oczy mu błyszczały nienaturalnym blaskiem.
— Ach, to pan? zawołał, ściskając panu Jackowi rękę.
— Przepraszam, że zakłócam zabawę, ale mam ważny interes, na chwilkę tylko.
— Proszę, proszę, — rzekł Mgławicz, wskazując gabinet.
Nagle skoczył szybko do drzwi i ujął za klamkę zasłaniając je sobą.