Strona:Helena Mniszek - Sfinks.djvu/127

Ta strona została przepisana.

— A, nie, nie. Nie tu... rzucił przyciszonym głosem i zawahał się. — Może...
— Tam już nikogo niema, — uśmiechnął się sztucznie pan Jacek.
Mgławicz błysnął oczami, a na twarzy odmalował mu się znak zapytania i zdziwienia zarazem.
— Skąd... pan wie?...
— Widziałem, jak wychodzili... zapewne bez wiedzy pana.
Ekscelencja odetchnął swobodnie.
— A, to paradne! — rzekł, — zatem chodźmy.
Otworzył drzwi i wszedł, rozglądając się dyskretnie po gabinecie. Potem padł na fotel przy biurku i wskazał panu Jackowi krzesło obok.
— Co pana do mnie sprowadza? Może pan pozwoli cygaro...
— Dziękuje, nie palę.
— A prawda. Jestem trochę roztargniony... Bo to widzi pan goście, szampan... kobiety...
— Widziałem właśnie.
— Widział pan? tu? Ach! pardon. Tak! tych co wychodzili.
Pan Jacek skinął głową.
— Jestem tu nie w porę, — rzekł, — lecz sprawa pilna co do mego mieszkania...
— Na jutro będzie gotowe, — podchwycił Mgławicz.
— Przyszedłem prosić pana o cofnięcie nakazu. Ja tam mieszkać nie mogę i nie będę za nic. Byłem sam na miejscu i sprawdziłem, że się wyrzuca wdowę z gromadą dzieci.
Mgławicz ruszył ramionami.
— Ach, cóż to nas obchodzi! Nie można się chyba zajmować całym światem.