Strona:Helena Mniszek - Sfinks.djvu/128

Ta strona została przepisana.

— Ależ ja nie dopuszczę, aby dla mnie wyrzucano ludzi z mieszkania, to się stać nie może, ekscelencjo, to byłyby dzikie prawa.
Mgławicz zmrużył oczy.
— Pan się nie zastanawia, że ja odpowiedzialność za moje czyny biorę na siebie, choćby owe „dzikie“, jak pan powiedział, prawa...
Pan Jacek przerwał:
— Bo inaczej tego nazwać nie można, to horrendum, barbarzyństwo, nie do pobłażania w państwie, które chce uchodzić za kostytucyjne. Jakto? wyrzucać ludzi, dzieci na bruk dla kaprysu, ażeby sekretarz ekscelencji zaprezentował w ten sposób jego gabinet? W państwie kulturalnem takie bezprawie istnieć nie może. Więc gdzież jest wolność obywatelska w naszej rzeczypospolitej, gdzież jest bezpieczeństwo, gwarancja praw?
Mgławicz był zły. Siląc się na spokój, rzekł dobitnie:
— Proszę pana nie robić tragedji z rzeczy tak powszedniej, która jest dziś na porządku dziennym.
— Wiem o tem, niestety, i boleje, że to się stało rzeczą powszednią. Rekwirowanie mieszkań prywatnych dozwala się wojskowym podczas stanu wojennego, ale nie dla urzędników... Ja bym tam nie mógł mieszkać jednej godziny... Proszę, niech mnie pan zwolni od tego i nakaże cofnięcie rekwizycji.
Była chwila ciszy. Mgławicz ujął z biurka ramkę ozdobną z fotografją Sfinksa w blasku opalowo-sinym księżycowej nocy. Przyglądał się fotografji ze szczególnym wyrazem twarzy i wreszcie odstawił ją nerwowym ruchem.
— Nie, panie, — odrzekł, — tak będzie, jak po stanowiłem. Przytem otrzegam pana, że pan wogóle jest mało powściągliwy w wypowiadaniu swoich uwag. Ma