Strona:Helena Mniszek - Sfinks.djvu/129

Ta strona została przepisana.

pan swoją rolą jasno określoną i radziłbym trzymać się linji wyznaczonej. Posiada pan dużą protekcję, — rzucił wzrok na Sfinksa w ramce, — gdyby nie ten wzgląd... ale w każdym razie nadużycia są niepożądane.
Pan Jacek podniósł głowę.
— A więc to tylko przez wzgląd na panią Strzemską jestem tolerowany, — rzekł trochę drżącym głosem. — Ja milczeć nie umiem, pokorą zaś i schlebianiem brzydzę się, wbrew przekonaniom swoim nic robić nie potrafię. Wyczuwam wszędzie i we wszystkiem jakąś mglistość i tajemniczość. W takich warunkach pracować nie mogę. Tymbardziej, jeśli wiem, że tylko protekcja mnie trzyma. Wobec tego musimy... rozstać się.
Mgławicz spojrzał zdumiony.
— Jakto? pan chce dymisji... i to z powodu tej rekwizycji?
— To już tylko kropla, która przelała się przez brzeg i ukazała mi, jak mnie pan ocenia de fakto. Pracuję szczerze i rzetelnie od pół roku, ale nie mogę dłużej przebywać w takiej atmosferze, gdzie na każdym kroku widzę i wyczuwam nie ogólne i państwowe cele, lecz osobiste i zaspokojenie własnych ambicji. Kłamać samemu sobie nie umiem i nie chcę.
Mgławicz był zaskoczony i wzburzony do tego stopnia, że, nie zastanawiając się, rzekł tonem niepokoju:
— A cóż powie na to pani Strzemską?...
I znów spojrzał na Sfinksa w ramce.
Pan Jacek uśmiechnął się.
— Osobiście nazbyt cenię panią Strzemską, aby narażać ją na niechęć pana z mego powodu i na to, aby się pan krępował moją osobą przez wzgląd na panią Strzemską. Zrobiła dla mnie wszystko, co było w jej