pite głosy wniknęły wrzaskliwą kakofońją do przedpokoju, ktoś szarpnął drzwi — i do gabinetu wpadło kilka par roztańczonych, roześmianych. Jedni przelewali się sobie w ramionach, snując się w szalonym a drapieżnie-namiętnym tańcu, inni ze wzniesionymi do góry kielichami otoczyli Mgławicza i pana Jacka tanecznem kołem, śpiewając jakąś pieśń dziką, hulaszczą. Pan Jacek ujrzał dokoła siebie twarze płonące gorączką musującej krwi, usta mokre, karminowe, nabrzmiałe, chciwe, oczy pełne pożądliwości i cynizmu. Korowód ten, niby koszmar obłąkańczy, oszołomił pana Jacka i przejął zgrozą.
Mgławicz stał bezradny, zły, z nagłymi wypiekami na policzkach. Spojrzał przelotnie na swego sekretarza i... spuścił oczy. Korowód par, otaczających biurko, śpiewał, opryskując się szampanem z drżących w dłoniach kielichów. Błyszczały dokoła oczy i połyskiwały drapieżne zęby. Mgławicz milczał. Milczał widocznie za długo, bo jedna z kobiet w złotym zawoju, okrywającym biodra, z którego opadały do kolan pozłociste trzęsienia frendzli z tyłu zaś przeźroczy szmat złotej gazy — oplotła pachnącem ramieniem szyję Mgławicza i podsunęła mu szybko do ust pełen kielich pienistego wina.
— Masz, ocknij się!.. Na razie to... — szepnęła krwawemi wargami tuż przy jego ustach.
— Potem czeka cię świetniejsza kruża... — zaśmiał się obok czyjś przepity głos.
Mgławicz ocknął się istotnie. Odsunął niecierpliwie wonne ramię kobiety z kielichem w dłoni i rzucił zduszonym głosem:
— Ależ... moi państwo... Pani Marto... jestem teraz zajęty!..
Kobieta gwałtownie wtuliła się w niego cała, wgniotła się w jego męską postać, wielka i pełna, owinęła go
Strona:Helena Mniszek - Sfinks.djvu/132
Ta strona została przepisana.