Strona:Helena Mniszek - Sfinks.djvu/133

Ta strona została przepisana.

ramionami i przegięta zuchwale w tył, z rozchylonym szkarłatem warg, na których zawisł krzyk rozkoszy, — pociągnęła go w taniec lubieżny.
— Wiwat! Brawo! — krzyknął chór głosów.
Wszyscy odpłynęli na środek gabinetu w powolnym rytmie rozełkanej namiętnością sarabandy. Jedna za drugą, jedna za drugą wypływały pary przez strojny przedpokój do salonu. Przy drzwiach stali lokaje ze szczególnym wyrazem twarzy. Był w nich śmiech satyrów, gdy spostrzegą w krzakach boginie, cudze żony i córki, w objęciach bogów — uwodzicieli, i była w nich irońja pospolitaków, gdy patrzą na zabawę „wielmożnych państwa“, i był w nich sarkazm ludzi pracy, patrzących na rozpustę swych chlebodawców i — był podły, przylepiony do ich twarzy zdawkowy uśmiech służalców. A para za parą, para za parą w wyzywających przegięciach i splotach wysunęła się do ostatniej z gabinetu i wsiąkała powoli w złocono-białej perspektywie salonu. Ciągnęła je, wabiła, namawiała kuszącymi dźwiękami muzyka coraz drażliwsza, coraz bardziej denerwująca.
Pan Jacek został sam ze stygmatem bolesnego smutku na ustach.
Wył mu w duszy ból straszliwy, mózg przewiercała ostra świadomość: oto Polska, Polacy, kobiety... Polki...
Oderwał się od biurka, chciał wyjść. W tem oczy jego padły na ramkę z fotografją Sfinksa, której tak często przyglądał się Mgławicz. Zawahał się, poczem szybko podszedł do biurka, wziął fotografję i przysunął ją do oczu.
— Skąd on to ma? zapytał bezwiednie.
Nagle spostrzegł, że fotografja jest bez szkła i odchodzi nieco od ramki. Odchylił brzeżek kartona, spojrzał