Strona:Helena Mniszek - Sfinks.djvu/138

Ta strona została przepisana.

stanie zgładzona, ta bestja wszelkiego zła, co się dziś sroży.
Umilkli na długą chwilę, Ezop zapalił fajkę i siedział skurczony, patrząc na deszcz, siekący w szyby okien. Pan Jacek zapatrzył się także w okno. I była sekunda, jakby muśnięcie złego podmuchu wiatru, że zdało mu się, iż to siecze deszcz w zakratowane okienko Cytadeli, ongi, przed laty.
— Wówczas byłem tak młody — szepnął w zadumie pan Jacek.
— Kiedy, Jacuś?...
— Wtedy, gdy mi pierwszy raz podcięto skrzydła w kazamatach.
— Pisałeś mi raz — rzekł Ezop, — że bywasz dość często na posiedzeniach w Sejmie, ale nie wyczułem w twoich listach zadowolenia.
Pan Jacek machnął ręką.
— Zadowolenia? Ach, mój drogi, cieszyłem się, jak dziecko, pamiętasz? w Jerzejkach, — że mamy Sejm, istotę jego, jego treść i rząd. A wracając z posiedzeń, mogłem się cieszyć tylko gmachem sejmowym u nas, faktem, że jest Sejm. Ale jaki on?... Wracałem często zdrętwiały z wewnętrznej trwogi. Odnosiłem wrażenie, że demon zła zamąca umysły, by krzewić niezgodę i straszną dysharmonję między ludzi wprowadzić. Często powstrzymywałem się, by nie krzyknąć w galerji: stronność! fałsz! bezczelność kłamliwa!“... Są tacy, co grożą rewolucją, która ma zapukać do drzwi sejmowych, a sami rewolucję i kłamstwo wprowadzają do obrad.
Pan Jacek dolał koledze herbaty i zaczął mu opowiadać o kilku posiedzeniach, przytaczając charakterystyczne fakty. Wreszcie rzekł: