Strona:Helena Mniszek - Sfinks.djvu/139

Ta strona została przepisana.

— Bezwład i ograniczoność jednych posłów, zagorzałość, partyjność drugich, dzikie wrzaski, hańbiące przeciwne obozy ze strony trzecich, niesforność, zamęt, niesprawiedliwe oszczerstwa przerażają, rodzą smutek i żal, że tak jest u nas. Każdy głos umiarkowany w Sejmie nie ma posłuchu, każdy trzeźwy wniosek posłów, myślących rozumnie, bojkotowany jest z zaciekłością. Mój szef, Mgławicz, wyraża nieprzychylne opinje o posłach najbardziej godnych uznania. O, zupełnie inaczej wyobrażałem sobie rodaków wyzwolonych, inne spodziewałem się zastać ideały i dążenia społeczne. Nie wolno wątpić, ale nie można ufać teraźniejszości i być spokojnym.
— Czy i szefowi swemu już nie ufasz? — spytał Ezop.
— Nie ufam oddawna. On dąży za przykładem innych do karjery i jeśli go coś trzyma jeszcze na poziomie uczciwości, to tylko Strzemska. Ona jest właśnie jego hamulcem.
— Więc Mgławicz ciągle widzi w niej bożyszcze swoje? Słyszałem, że tak było przedtem...
— Zdaje się, że tak jest i dzisiaj.
— A... dla niej?
— Nie wiem. Ją otacza tajemnica, zatopiona jakby w słonecznej powodzi indyjskich mórz.
— Tak, tak — potwierdził Ezop z jakimś dziwnem westchnieniem i zapatrzył się w przestrzeń.
Starzy przyjaciele nie mówili więcej o tem.
Stosunek pana Jacka z Mgławiczem psuł się coraz bardziej i zaostrzał. Obaj patrzyli na siebie z pewną rezerwą i nieufnie. Mgławicz niecierpliwił się, Sybirak posępniał, ale nie tracił nadziei.
Pewnego dnia pan Jacek, zdając Mgławiczowi relację urzędową w jego gabinecie, rzekł nagle: