Strona:Helena Mniszek - Sfinks.djvu/14

Ta strona została przepisana.

Spojrzał na nią podejrzliwie, lecz ona zaśmiała się wesoło.
— Ależ, panie kochany „Batawia“ będzie tu zaledwo we wtorek w nocy — dziś jest sobota. Przecie i pan morza Czerwonego przez jedną dobę nie przepłynął.
Wzięła jego ręce w swoje dłonie i rzekła poważnie:
— Niech mi pan ufa, drogi panie, wszak jestem polką, los pański wzruszył mię serdecznie. Chciałabym panu ułatwić, uprzyjemnić to nieznośne czekanie na lokomocję do Europy. Proszę wierzyć rodaczce. Ale ja się panu dotąd nie przedstawiłam. Halina Strzemska, z Podlasia.
Pan Jacek wymienił swoje nazwisko i wpatrzył się z rozczuleniem w towarzyszkę. Oczy jej błysnęły zdziwieniem. Przyglądała się mu ciekawie.
— Z Podlasia! zawołał pan Jacek — rodzinne moje Podlasie, ukochane! Przebywałem tam dziecinne lata i młodość swoją, zanim zamknęły się nademną mury cytadeli. Krótko konspirowałem w stolicy, a wszystkie święta i wakacje spędzałem zawsze na Podlasiu. Pamiętam tę wieś, widzę, jak na jawie, łąki prześliczne, rozkwitłe w różowe smółki i żółte przytulje i rumianki białe. A chabry w życie! Ach Boże! Widzę rzeczkę kochaną, nazywała się Krzna, płynęła wśród olszyn mokrych, zatopionych w kwieciu i... i...
Zachłysnął się łzami i pochylił głowę na piersi. Był krótki moment rozrzewnienia, zadumy. Halina utkwiła w nim zdumione dziwnie oczy. Nagle ścisnęła dłoń jego z jakąś porywczą czułością i, nawiązując na nowo przerwaną nić wspomnień, ciągnęła przyciszonym jedwabnym głosem:
...I traw soczystych, wysokich, szumiących, które spływały ku rzeczółce błękitną zawieją niezapominajek