Strona:Helena Mniszek - Sfinks.djvu/142

Ta strona została przepisana.

niła się i podkopuje gmach polskości. Jeśli się tego nie ukróci, jeśli pójdzie tak dalej, to sami zabijemy powtórnie cudem zmartwychwstałą ojczyznę i wciągniemy ją do grobu ręką świętokradzką, bo jak mówi Krasiński: „drobnych podłości nie ma, najdrobniejsza już jest morzem hańby“...
Mgławicz wbił oczy w zwój papierów, leżący na biurku. Lekko drżał, na twarzy wystąpiły mu ogniste wypieki. Przeżuwał w sobie wstyd, czy toczył walkę jakąś wewnętrzną. Może słowa pana Jacka, którym w duchu przyznawał słuszność, dotknęły go i obudziły w nim uśpione uczucia, a może bał się, aby Sybirak zbyt otwarcie nie zaczął oświetlać dróg, które łatwo prowadzą do stanowiska... ekscelencji i karjery.
Ale pan Jacek milczał. Wiedział dobrze, że doszedł do progu, poza którym już tylko pozostała wymiana nazwisk i spraw, zbyt bliskich kancelarji Mgławicza.
W tej chwili wpadł do gabinetu woźny i wręczył ekscelencji dużą kopertę, starannie olakowaną. Pan Jacek zauważył na kopercie szeroki napis z prokuratury a niżej dużemi grubemi literami: „Tajne — pilne — polecone!“ Wstał i wyszedł do swego pokoju niespokojny. Napis z prokuratury zaintrygował go. Zasiadł do pracy, lecz myśl przykra trapiła go. Pod jakimś pretekstem wszedł znowu do gabinetu.
Mgławicz siedział przy biurku niezwykle wzburzony i blady. Czytał, a gdy pan Jacek zbliżył się do biurka, chwycił dokument i podając go Sybirakowi, zawołał tonem oburzenia:
— Czy pan widział coś podobnego! Patrz pan! Czytaj pan!
I zaczął chodzić szybko po gabinecie.