Strona:Helena Mniszek - Sfinks.djvu/143

Ta strona została przepisana.

Pan Jacek spojrzał na dokument, przeczytał i — wstrząsnął nim dreszcz zgrozy.
— Ułaskawienie?!
Mgławicz przystanął i zamiast odpowiedzi wzruszył gwałtownie ramionami.
— I cóż pan zrobi z tym, ekscelencjo? Wszakże to byłaby...
— Ja mam to podpisać! Podpisać! Rozumie pan? — wybuchnął Mgławicz..
— Ależ to krok nieobliczalny w skutkach, to potworne! — krzyknął Sybirak. — Pan tego zrobić nie może!
Nagle ostro zadźwięczał telefon.
Mgławicz rzucił gorączkowemi oczami na pana Jacka i drżącą ręką ujął słuchawkę.
— Hallo!.. Tak... Przyniesiony przed chwilą.. O ułaskawienie... Konieczne?.. Natychmiast... Ależ czy to definitywnie postanowione?.. Tak, tak... To piekielnie ryzykowne!.. Co? co? Jak?! Nie rozumiem. Rozkaz bezwzględny?..
Mgławicz rzucił się na fotelu konwulsyjnie, twarz mu zapłonęła ogniem, powtarzał już bezwiednie słowa, słyszane w aparacie i sam je komentował.
— Bez sprawy... bez sądu... Rozkaz stanowczy... Jaki ce!! Toż to jest zbrod...
Oderwał słuchawkę od ucha i raptownie znowu ją przyłożył.
— Tak... tak... tak...
Słuchał jakiegoś perorującego głosu z namarszczoną brwią i dziwnym wyrazem twarzy o zaciśniętych drżących ustach. Powoli jednak twarz zaczęła mu się wygładzać w sybarytyczny wyraz spokoju, raz mignęła w oczach nuda, potem wargi okolił sarkazm. Wreszcie poruszył się