Strona:Helena Mniszek - Sfinks.djvu/146

Ta strona została przepisana.

W tem wbiegł woźny i zameldował:
— Pan Brus.
Mgławicz pobladł gwałtownie i zerwał się z fotela.
Do gabinetu wszedł szybko osobnik, znany już dawniej panu Jackowi. Przybyły powitał Mgławicza uściskiem dłoni, skinął głową w stronę pana Jacka i rzutem ciekawego wzroku ocenił sytuację.
— Przyjechałem umyślnie po dokument. Rzecz jest bardzo pilna, — rzekł głucho.
Mgławicz milczał.
Brus spojrzał na niego szeroko otwartemi mętnemi oczami i pochylił się nisko nad dokumentem.
Mgławicz stał sztywny, jak z bryły lodu. Pan Jacek patrzał na obydwuch z trwogą. Uderzył go zupełnie odmienny wyraz psychiczny, wyryty na twarzy każdego z nich. Bezwiedna sympatja pana Jacka przechyliła się na stronę Mgławicza.
— On jest wciągnięty... może już beznadziejnie... — pomyślał.
Brus podniósł szybko głowę i spojrzał chmurnie na Mgławicza.
— Dotąd nie podpisany? Co to jest?! Przecie mówiłem wam przed chwilą przez telefon!
Mgławicz milczał.
— Ha! przeczuwam wiele oddawna i... widzę...
— Ruinę Polski! — zawołał pan Jacek surowym głosem. — Kopiecie pod nią przepaść takiemi oto sprawami!
Brus wyprostował się dumnie, wpił straszne swe oczy w pana Jacka.
— Jak pan śmiesz! — krzygnął.
Zwarli się oczam i, jak sztyletami.