Strona:Helena Mniszek - Sfinks.djvu/147

Ta strona została przepisana.

Nagle Mgławicz, nie podnosząc powiek, jakby się lękał spojrzenia swego sekretarza i korzystał z chwili, śmiałym, zdecydowanym, prędkim ruchem podpisał dokument.
Pan Jacek przerażony chwycił Mgławicza za rękę.
— Dla partji zdradza pan ojczyznę! Cofnij pan to, ekscelencjo! Jeszcze czas! Na Boga, cofnij swój podpis, zmaż go, wydrzyj, poszarp ten papier! Bądź Polakiem!
Sięgnął ręką po dokument, ale Mgławicz go uprzedził. Był już wściekły.
— Ani się pan waż! — warknął. — Dosyć mam pańskiego terroru, pańskich wpływów! Nie pozwolę się wyzuć ze swoich przekonań...
— Nie przekonań! Nie! Dla karjery! — wybuchnął pan Jacek. — Rozumiem. Uczciwy Polak rzuciłby ten dokument i podał się do dymisji, a pan wybiera zaszczyty... niezaszczytne...
— Milcz pan! — syknął Mgławicz strasznym, przyduszonym głosem. — Nie ma pan prawa wnikać w moje czyny!
— Jak wy możecie pozwalać na taką bezczelność swojemu podwładnemu! — zawołał Brus.
— W tej chwili nie jestem już podwładnym ekscelencji, ale nawet będąc nim, nie wyrzekałem się nigdy imienia Polaka dla karjery. Dość mam tej waszej obskurnej roboty. Szarpiecie Polskę, a mnie to zbyt boli. Zbyt rani. Służyć nie mogę i nie chcę człowiekowi, który na takie rzeczy daje swoją sankcję. Żadnego musu, żadnej presji na to niema. Pan chce zachować stanowisko swoje i dostojeństwa pomnożyć, ja zaś pragnę mieć czyste sumienie. Proszę o dymisję.
Zaległa cisza. Mgławicz miał oczy wbite w ziemię, mękę okrutną na twarzy. Brus rzucił się do pana Jacka