Strona:Helena Mniszek - Sfinks.djvu/15

Ta strona została przepisana.

i kładły się cicho na szerokich liściach wodnego rdestu. Białe kielichy nenufarów, jak duże motyle, rzucone na rzekę, uśmiechały się w słońcu do ziemskich błękitnych siostrzyczek. Gdy nastały pierwsze dnie wiosny, wokół olszyn złociły się kobierce kaczeńców żółtych, słały się u ich stóp, otoczone rojem pszczół. Olszyny nad Krzną — to cud wiosny i rozkwitu, to jakby ogród zaczarowany, gdzie wszystko śpiewa i miłuje, gdzie mieszka miłość i czar, bo tam się może pierwszy urok poczyna, a pod tym urokiem płynie się potem w świat...
Umilkła, zamyślona, twarz jej pobladła nieco. Pan Jacek uczuł dziwny niepokój w sercu i drżenie, jakby na widok objawionej nagle przeszłości.
— Niech pani mówi, niech pani mówi — szepnął cichutko w jakimś ekstatycznym rozmodleniu.
— I są tam borki strzeliste, gdzie seledynową powodzią płaczą brzozy na wiosnę, gdzie sosny butne wznoszą swe młode szyszki, a chrzęst ich taki zwycięski a taki smutny. Tam kwiecień rozsypuje białe puchy zawilców, a czeremcha perłowemi kiśćmi się owija, niby panna młoda, gotowa do ślubu, zakochana. I tu króluje miłość. Śpiewają o niej rapsody, słowiki i kukułka roznosi jej głośny hymn. A gdy wieczorne zadymią opary, z olszyn, z łąk i bagienek kwitnących, wznosi się hejnał gromadny żabich nieszporów. Rade, rade, rade, rade, monotonnie a rytmicznie, smutnie, a śpiewnie radują się wodne gminy. Ludziom wtedy coś piersi rozsadza szczęściem, skrzydła się rozwijają u ramion i serca kochania chcą...
Głos Strzemskiej załamał się. Pan Jacek podniós rękę do czoła, zapatrzony we własne głębie, czy wizję, która rozrastała się przed nim w słońcu, w tęczach, w me-