Redaktor rozparł się na fotelu i ironicznie patrzał na pana Jacka.
— Miech pan spróbuje założyć swoje pismo, a zobaczymy, jaka będzie ta wasza... klika. U nas tym czasem musi się pan stosować do naszych poglądów i kierunków.
— I, wylazłszy z jednej partji, wdepnąć w drugą, — rzekł Sybirak z goryczą.
— Nie, redaktorze, ja narzędziem niczyim być nie potrafię, za stary jestem, by zginać kark pod nakazy stronnych żądań, dla chleba i przekonania.
Pan Jacek nie mógł dojść z redaktorem do porozumienia i znowu został bez posady. Ale nie bolało go to, że cierpiał niedostatek, lecz bolał go fakt, że prawda ginęła w Polsce i śladu się jej dopatrzyć było już niezwykle trudno. Wszyscy, którzy prawdy szukali, znajdowali albo nędzę, albo miano głupców. Słabsi przechodzili na stronę biernego poddania się.
Po długich poszukiwaniach zarobku pan Jacek dostał posadę na kolei, lecz skoro tylko zaczął wykrywać różne nadużycia i łapownictwa, usunięto go natychmiast. Został potem dzięki niespodziewanej protekcji urzędnikiem sądu, lecz kilka spraw, w jakich sąd uledz musiał nakazom płynącym ze źródeł partyjno-wszechwładnych, tak go oburzyło, że nie chciał na to dłużej patrzeć. Ale los go prześladował. Dostał się potem na posadę obok magazynów, gdzie składano dary, nadeszłe z Ameryki dla ubogiej ludności w Polsce. Widział, jak towary te rozkradano, albo jak je za bezcen kupowali ci, co byli wybornie uposażeni i mogli kupić te same rzeczy w sklepach, nie zaś czerpać ze źródeł, utworzonych przez filantropję obcego narodu. Wiedziony uczciwością, pan Jacek zwrócił się
Strona:Helena Mniszek - Sfinks.djvu/159
Ta strona została przepisana.