Strona:Helena Mniszek - Sfinks.djvu/161

Ta strona została przepisana.

fizycznego i duchowej depresji. Zarobione pieniądze za broszurę odesłał w części Ezopowi, nie pisząc mu nic o swojem położeniu. Bał się litości nawet ze strony przyjaciela.
Nadeszła wiosna, pękały już drzewa. Pan Jacek udał się pewnego razu do Łazienek i zaczął chodzić w najdalszej części parku. Kwiecień rozwijał tu swoją krasę, tchnienia upojne dyszały dokoła, przesycając ciała ludzkie dreszczami rozkoszy, ogrzewając zdrętwiałe dusze światłością słoneczną. Korony starych drzew szumiały słodko. Ten szum nasunął panu Jackowi wspomnienia z olszyn zaolchniowskich. Zalśniała nagle błyskawica dalekiej przeszłości, cudu życia i już drogą analogji nadpłynęła w słonecznych prądach jakby egzotyczna postać Strzemskiej. Pan Jacek widzi ją, jak żywą, gdy go zaczepiła w Port-Saidzie, widzi ją znowu pod Sfinksem. Ach, jakże się ona zrosła w pojęciu Sybiraka z tą kamienną opoką o szydzącej twarzy. Ona i Sfinks! Zmówili się jakby na niego, na Jacka. Ona mówiła a Sfinks się śmiał... Zabrzmiały w uszach starca jej słowa melodyjne a pełne niewypowiedzianej grozy: „On widzi i to, czego my widzieć nie chcemy, albo czego nie widzimy istotnie. Niech go pan tylko zrozumie“...
Pan Jacek spuścił ciężko głowę na piersi.
— Zrozumiałem go już, och, zrozumiałem — szepnął z bezdennym dramatem w duszy. — Nie widzimy i nie chcemy widzieć nie, nie!
Cisza była dokoła, tylko czuby drzew szumiały, tych drzew prastarych, pamiętających jeszcze królów polskich i ducha polskiego. On już wówczas drzemał osłabiony ogólno-narodową anemją mózgów. Pobudzały go do