Strona:Helena Mniszek - Sfinks.djvu/169

Ta strona została przepisana.

— Ależ to kłamstwo! — oburzył się stedent. — Potwarz! Autor tej książki jest trzeźwym obserwatorem, myślącym i — co najdziwniejsze — bezpartyjnym. Widzi jasno i „kocha za miljony“ i cierpi za miljony, a cierpi, bo widzi otwartą przepaść przed Polską.
— Idjotą można go nazwać dla tego, że za dużo wyjawia prawdy, nie oszczędza nikogo, więc się naraża. Wskazuje palcem na osoby, nawet nazwisk nie ukrywa, przeprzepowiadam mu przeto, że umrze z głodu — odezwał się drugi student z uśmiechem.
— Ja go jednak poznać muszę, — rzekł pierwszy — by mu złożyć podziękowanie za to, że jest dobrym polakiem, nie partyjnikiem i uczciwie kocha Polskę.
Była taka błyskawiczna sekunda, że pan Jacek chciał się zbliżyć do młodych i dać się poznać. Wrodzona skromność i lęk przed ludźmi, którego zaczął doświadczać, wstrzymała go od tego zamierzenia. Gdy potem zobaczył się przypadkowo w jakiemś lustrze wystawowem na ulicy, przyznał sobie, że dobrze zrobił. Był chudy, blady, mizerny, jak po ciężkiej chorobie.
— Wyglądam istotnie na delirjum tremens — myślał z goryczą.
Tego dnia napisał długi list do Strzemskiej. Nie ukrywał już w nim swoich spostrzeżeń i smutnych doświadczeń, był zupełnie szczery; o sobie tylko napisał mało i oględnie, o Mgławiczu, przeciwnie, dużo i bezstronnie, Nawoływał ją do powrotu do kraju, przemawiał trochę jak ojciec, jak przyjaciel. Miał wrażenie pisząc, że rozmawia z Haliną, że patrzy w jej oczy głębokie, myślące, na dnie których czai się zagadka. Patrząc w nie, widział nie tylko Strzemską, ale widział tamtą — Iwińską, w zaraniu młodości swojej, w otoczeniu łąk podlaskich i wonnych zaga-