Strona:Helena Mniszek - Sfinks.djvu/17

Ta strona została przepisana.

Strzemska umilkła nagle, po twarzy jej przewinął się ostry cień smutku, usta wykrzywił niespodzianie lekki skurcz sarkazmu; powoli, powoli misterna tkanka wspomnień, zadumy rozsnuła się, rozchwiała — tylko pozostał drażniący teraz szum fal morskich i dokuczliwa spiekota słońca.
Pan Jacek ujął w swe dłonie obie ręce młodej kobiety i szepnął gorąco:
— Teraz wierzę, żeś polka, bo odczuwasz to wszystko, co nasze serca ukochały...

Zachód słońca rozlał purpurę na żółtawe piaski pustyni. Krew płynęła na obłokach, bramując ich kłęby w jaskrawe obrzeża. Krwawy pył przesycał powietrze i przylegał do wielkich kopców piramid, że czuby ich świeciły jak rubiny, gdy cielska zwaliste pogrążały się już w mroku. Smutek przedziwny i jakaś groza szła z tej rozlanej czerwieni ku ludziom i duszę ich poiła tęsknotą, przejmowała lękiem.
Halina była zamyślona, oczy utkwiła w kolosie Sfinksa, jakby w wyroczni. Może w tej twarzy przewiecznej czytała wyroki swoje, może dzieje swej duszy i uczuć zwierzała jej cicho. A Sfinks oblany szkarłatem zachodu, wyłonił już tylko na ogień głowę olbrzymią i, zanurzony cały w rdzawo-sinym odmęcie wieczora, patrzał na ludzi obojętnie, chłodno. Za dużo ich widział, za wiele myśli i pytań ludzkich, snuło się dokoła jego mistycznej postaci i zagadkę jego odgadnąć chciało: za wiele oczu, godząc w jego twarz, zadumy, ironji i wzgardy pełną, pragnęło odłupać pieczęć ukrytej w nich tajemnicy wieków. Ludzie, jak szarańcza, pełzali dokoła niego, ale on nie patrzał już na nich, zatopiony w matwocie, śnił swój sen stuleci nieśmiertelny.