Strona:Helena Mniszek - Sfinks.djvu/171

Ta strona została przepisana.

Z nim było coraz gorzej. Starał się wytrwale o posadę z cierpliwością, do której go życie przygotowało. Szło mu ciężko. Poznał teraz brutalność ludzką w całej potworności; boleśnie doświadczał na sobie dowodów ludzkiego egoizmu i podłości przy zupełnym braku wszelkiej etyki człowieczej. Wszędzie odmawiano mu posady, ale w kilku miejscach radzono mu bezczelnie szpital lub przytułek.
W jakimś biurze poszukiwania pracy jeden z urzędników spytał cicho swego kolegi, przypatrując się panu Jackowi z pod oka:
— Nie wiecie, gdzież to, na Powązkach, czy na Brudnie dokonano na tym oto jegomościu nowego wskrzeszenia?..
Pan Jacek usłyszał szept ze ściśniętą duszą i bólem otrzaskany już z podobnemi dowcipami, pominął erudycję urzędnika i spytał szefa biura o posadę. Urzędnik tymczasem śmiał się w kułak do kolegi.
— My przecie grabarzy nie stręczymy, zresztą nawet na grabarza byłby za mizerny. Wystraszyłby wszystkich umrzyków.
— Kogo?.. — spytał pan Jacek, zwróciwszy się nagle do wesołego urzędnika.
— Po polsku przecie mówiłem — odrzekł zmieszany urzędnik, zerkając bokiem na szefa.
— Polak nie tak powinien mówić po polsku.
Pan Jacek posady nie dostał i wyszedł z biura zupełnie złamany.
W innem znowu miejscu usłyszał zgryźliwą wymówkę za to, że wogóle o posadę się stara.
— Cóż my młodzi będziemy robili, skoro tacy, jak pan, włażą nam w drogę!