Strona:Helena Mniszek - Sfinks.djvu/172

Ta strona została przepisana.

Zaczęła go ogarniać rozpacz. Nareszcie wymówili mu w hoteliku mieszkanie. Płacić nie miał czem, zakredytować mu nie chciano. W czasie jego nieobecności wyrzucono mu brutalnie rzeczy na podwórko. Starzec zastanowił się chwilę co ma teraz robić. Dzieci stróża brudne, które obdarzał często łakociami i uczył potrosze, w wolnych chwilach lub w święta, otoczyły go teraz wrzaskliwą zgrają, pokazując języki i figi na palcach. Niechlujna pani dozorczyni wrzasnęła ze swej izby do męża, rozmawiającego życzliwie z panem Jackiem.
— Pod kościół niech lizie. Przynajmniej opierunku będę miała mniej!
— A zapłacił to pan żonie za ostatnie pranie? — przezornie spytał stróż.
— Zapłaciłem. Nigdy nie byłem winien.
Stróż upewnił się jednak co do tego u żony. Pan Jacek miał na ustach uśmiech bolesny. Zaproponował stróżowi sprzedaż niektórych swoich rzeczy. Wysunęła się na to i pani stróżowa. Wkrótce pan Jacek, wyzyskany bezczelnie, oswobodzony z gratów, zachowawszy sobie tylko mały węzełek z bielizną i kilku książkami, powrócił do hoteliku, opłacił swoją zaległość, umarzając grożącą mu sprawę sądową. Pozdrowiwszy stróża, opuszczał bramę. Ale stróżka, widząc, że pan Jacek zabiera swoje doniczki kwitnących roślin, własnoręcznie wyhodowanych, wrzasnęła do niego.
— Nie mógłby to pan dzieciskom zostawić te badyle?..
Pan Jacek nic nie odrzekł, niósł kwiaty do kościoła.
— Postaw ich przy sobie, jak zdechniesz! — krzyknęła kobieta z wściekłością.